Co byście zrobili, gdyby zabrakło nam kawy? Zastanawialiście się nad tą straszną wizją? A nasze babcie czy prababcie musiały sobie radzić bez kawy i robiły to! Jak? Cóż, wojenne realia zmuszały je do kombinowania
Wyobraźcie sobie, że w sklepie nie ma kawy. Nie w jednym – we wszystkich! Hurtownie nie działają, a Wasze zapasy szybko się kończą☹
Obdzwoniliście wszystkich znajomych, którzy nie są zapalonymi kawoszami i zebraliście co się dało. Kawę w ziarnach i mieloną (co z tego, że nie wiecie, kiedy, jak i przez kogo…), ba, nawet rozpuszczalną nie pogardzicie. Jak się nie ma, co się lubi… Wiecie jednak, że to przejściowe – za chwilę kawy nie będzie w ogóle🤯
Co robicie? Powiem Wam co.
Najpierw jednak muszę zaznaczyć, że mam oczywiście nadzieję, że do takiej sytuacji nigdy nie dojdzie. I nie mówię tu tylko kawie.
Kawa z marchewki, herbata z obierek
W czasie II wojny światowej brakowało wszystkiego. Także kawy, co bardzo boleśnie odczuli nasi przodkowie. W okupowanej przez hitlerowców Polsce prawdziwa kawa była rarytasem wartym fortunę. Dlatego nasi przodkowie szukali zamienników. Jednym z nich była kawa z … marchwi. Wiem, że brzmi do dziwnie, ale rzeczywiście tak było. Marchew to popularne warzywo, do którego w czasie wojny był stosunkowo łatwy dostęp. Była to więc metoda bardzo ekonomiczna. Jak więc zrobić kawę z marchewki? A właściwie jej namiastkę?
Bardzo łatwo – należało pokroić korzeń warzywa w kostkę, a następnie upalić. Kolejnym etapem było jej rozdrobnienie i zalanie wrzątkiem. Czy to była kawa? Okupowana ludność próbowała wierzyć, że tak.
W czasie II wojny światowej problem z zaopatrzeniem dotyczył nie tylko kawy, ale również herbaty. Liście herbaty uprawianej w dalekich krajach były istnym rarytasem. Tak wartym wielkich pieniędzy, jak niedostępnym zwykłym zjadaczom chleba. Co więc wymyśliły polskie gospodynie, by móc pijać i podawać swoim rodzinom herbatę? Jeśli już miały herbatę, to jej liście zalewały po wielokroć. Każdy kolejny uzyskany w ten sposób napar był słabszy, ale jednak bardziej esencjonalny niż „goła” woda. To samo wrażenie picia czegoś ponad wodę dawało zaparzanie obierek z jabłek. Skórka taka zawiera sporo minerałów i cukrów, co rzeczywiście zmieniało wodę w delikatnie osłodzony napar.
Kawa z cykorii i kawa niemiecka
Wojenne zawieruchy, zarówno I, jak i II wojna światowa, sprawiły, że bardzo popularna stała się kawa z cykorii. Choć znana ona była i wykorzystywana jako zastępstwo kawy od XVIII wieku. Właściwie nie powinniśmy nazywać jej kawą, gdyż napar ten nie jest wytwarzany z ziaren kawowca. Dlaczego więc nazwa ta się przyjęła? Ze względu na smak i aromat naparu z cykorii. Po prostu są one bardzo zbliżone do tych, jakie oferuje nam Czarna Dama.
Zresztą nie tylko dlatego kawa z cykorii była popularna. Wpływ na to mają także jej właściwości prozdrowotne i zawarte w niej składniki odżywcze. Nie będę się teraz o tym rozpisywać, to może być temat na oddzielny wpis. Dodam tylko, że cykoria dodawana jest do kawy naturalnej lub zbożowej.
Wróćmy jednak do wojennych realiów. By przyrządzić kawę z cykorii nasze babcie i ich mamy suszyły liście cykorii lub upalały w piecach jej korzeń (pokrojony w kostkę, jak w przypadku wspomnianej marchwi). Po jej rozdrobnieniu można było zalać ją wrzątkiem lub też dodać cykorię do prawdziwej kawy (by ją „rozmnożyć”) lub do kawy zbożowej, by w ten sposób poprawić jej smak.
A czym jest niemiecka kawa, o której napisałem wyżej? Termin ten związany jest z cykorią, ale jednak wychodzi poza nią. Po pierwsze kawa niemiecka znane jest na ziemiach polskich od XVIII wieku. Wcześniej nad Wisłą pijano jedynie prawdziwą kawę, aż z Prus przeniknął do nas zwyczaj mieszania palonej kawy z paloną (prażoną) cykorią. Pod zaborem zwyczaj ten szybko się rozpowszechnił. Wystarczy dodać, że w 1818 roku we Włocławku powstała pierwsza
wytwórnia kawy zbożowej.
Z czasem niemiecka kawa miała w sobie coraz mniej kawy, a coraz więcej cykorii. Także w końcu zaczęto ją nazywać „napojem gotowanym na cykorii”. Napar ten jako znacznie tańszy substytut kawy, chętnie pijali mieszczanie. Z czasem kawę zbożową wytwarzano także z jęczmienia (słodowanego lub nie), żyta, ryżu lub grochu. Budżetowo i dostępnie…
Ludzie, bierzcie kawę
Kiedy hitlerowcy bombardowali Warszawę, miejscowi miłośnicy kawy na moment dostali wstęp do raju. Edenem tym były składy wolnocłowe na ulicy Stawki. Otworzył je dla mieszkańców prezydent stolicy mówiąc: bierzcie, co chcecie. Szkoda by było, gdy tamtejszy towar się zmarnował lub wpadł w ręce agresora. A wśród zgromadzonych tam artykułów były worki z kawą! Tak oto do składzików, komórek i pod łóżka warszawiaków trafiły spore ilości ziaren kawowca. I skrzyń z liśćmi herbaty także.
Jesienią 2012 roku w rozmowie z Ludwiką Włodek opowiadał Kordian Tarasiewicz, zwany polskim królem kawy. - Potem, w listopadzie tego samego roku, Niemcy wydali edykt o konfiskacie wszystkich oficjalnych zapasów – mówił dla gazeta.pl - Duże firmy musiały wydać towar, jaki miały na składzie, ale zwykłym ludziom się upiekło. Przecież Niemcy nie mogli chodzić po domach i sprawdzać, czy kto pod łóżkiem albo w szafie nie trzyma worka kawy albo herbaty. Liczne warszawskie kawiarnie odkupywały to potem od warszawiaków. Ponieważ w Kongresówce kawy pijało się znacznie mniej niż herbaty, na dłużej jej po prostu starczyło – opowiadał.
Fusy z kawy na czarnym rynku
Podczas niemieckiej okupacji nasi przodkowie handlowali niemal wszystkim. W czasie powszechnego niedoboru liczyły się spryt i inwencja. A kto jak kto, ale Polacy kombinować potrafili. Jednym z hitów czarnego rynku w Polsce lat 1939 – 1945 były… zużyte fusy z kawy. Aleksander Maliszewski w reportażu opisujących czasy II wojny światowej pisał:
„To, co dawniej legalnie kupowałeś w sklepie, teraz nielegalnie kupujesz u swojego kolegi w warsztacie, w biurze, w urzędzie lub ostatecznie na ulicy lub targu. Powstał i rozszerzył się cały nielegalny handel i przemysł.”
Tak też było z herbatą i kawą, których ceny poszybowały w kosmos. Były nie tyle deficytowe, co wręcz luksusowe. Jeśli je więc pijano, to rzadko, wręcz od święta lub z dodatkami. I nic, żadna odrobinka, nie mogła się zmarnować. Dlatego fusy po kawie trafiały na rynek. Na czarny rynek!
Hanna Kramar - Mintkiewicz - córka oficera, który najpewniej zginął w kampanii wrześniowej, wspominała jak jej matka zarabiała na utrzymanie rodziny. Imała się ona przeróżnych zajęć, między innymi wyrobu pasztetów i pieczenia ciast dostarczanych do sklepów i kawiarni. W jej repertuarze był placek o smaku kawowym. Z tym, że nie było w nim świeżo zmielonej kawy, lecz zaparzone wcześniej przez kogoś innego fusy. Do tego właśnie służyły zużyte cedziny.
Racja kawy w czasie wojny
Z kawą w czasie wojny było kiepsko. Zresztą nie tylko w Polsce, ale też w Europie i na świecie w ogóle. Nie ważne czy mówimy o ziarnach kawowca z Etiopii, Wenezueli, Brazylii czy Indonezji. Pożoga II wojny światowej dotarła wszędzie i wpłynęła na dostęp do Czarnej Damy. Większość statków handlowych została zaprzęgnięta do wojennej machiny, a na nieliczne jednostki transportujące towary cywilne były ścigane i zatapiane przez okręty wojenne. Weźmy na przykład Stany Zjednoczone Ameryki – najpotężniejszy kraj świata także miał problem z dostępem do prawdziwej kawy, bo Niemcy polowali na statki handlowe. W związku z czym USA musiało racjonować kawę.
Pewnie domyślacie się, że pierwsze w kolejce po kawę było wojsko. Walczących na frontach żołnierzom kawy zabrakną nie mogło. Dlatego od 29 listopada 1942 roku kawa była dostępna dla wszystkich obywateli na równych zasadach, przy jednoczesnym pierwszeństwie potrzeb wojskowych. Najpierw racja dla Amerykanów wynosiła 0,5 kg kawy co pięć tygodni lub około 5 kg kawy rocznie. Przydział ten dotyczył wszystkich obywateli powyżej 15 roku życia. Obywatele USA szczęśliwi z tego powodu nie byli, zwłaszcza że przed wojną spożywali średnio po 10 kg najprawdziwszej kawy na głowę rocznie! Wyobrażacie sobie to społeczne niezadowolenie?
A to nie koniec, bo później władze zmniejszyły rację do niespełna pół kilograma na sześć tygodni. I to, uwaga, nie można było kupić całej tej kawy na raz, by nie zakłócić i tak kruchego łańcucha dostaw.
Jak rodzili sobie Amerykanie? Jedni pili kawę rzadziej, ale bez uszczerbku dla jej jakości. Inni parzyli kawę słabszą, ale pijali ją dość regularnie. Kolejna grupa kawoszy oszukiwała samych siebie dodając do kawy przeróżne dodatki. Prym wiodła tu wspomniana cykoria. Można też było parzyć porcję zmielonej kawy dwukrotnie☹
To były domowe sposoby, ale w kawiarniach wcale nie było lepiej. Skończyły się czasy „wielkiej dolewki” w ramach której, jak dziś w fast foodach z napojami, płaciło się za kawę raz, a piło się jej tyle, ile się chciało. A jeśli ktoś zapragnął drugiej kawki, to mógł o to poprosić, jednak, jak w jednej z restauracji, za słoną opłatą. Dokładnie za 100 dolarów!
Na szczęście dla kawoszy w Ameryce już w lipcu 1943 r. prezydent Roosevelt zniósł ograniczenia w sprzedaży kawy – tak silne było kawowe lobby😊 Zresztą kawa była pierwszym z produktów, który usunięto z reglamentowanej listy.
Kawa z żołędzi
Nie marchewka, nie cykoria, lecz żołędzie były bodaj najpopularniejszym wojennym zastępnikiem kawy. Napar z żołędzi, który w trudnych czasach zastępował Polakom kawę znany był na naszych ziemiach od wieków. Kiedy więc Polska znalazła się pod hitlerowską okupacją, należało jedynie stary przepis odkurzyć.
Przygotowanie kawy z owoców dębu wymaga wielokrotnego zagotowywania zebranych w lesie żołędzi i wymieniania wody w celu pozbycia się garbników – szkodliwych i nadających żołędziowym potrawom oraz napojom cierpki smak. Potem następuje oczyszczanie z łupin, suszenie i mielenie (podobnie jak z cykorią i marchwią).
Jak to zrobić?
Żołędzie mielimy na mąkę, którą następnie upalamy. Wystarczy użyć do tego patelni ustawionej na ogniu. Mąka początkowo jest jasna, ale w miarę prażenia zmienia kolor na ciemnobrązowy. Jest całkiem podobna do zmielonej kawy. Prażąc ją musimy być czujni i pilnować, by się nie przypaliła. Po upaleniu mąki zestawiamy ją do wystygnięcia, a w międzyczasie zagotowujemy wodę. Następnie do kubka wsypujemy łyżeczkę naszej niby kawy i zalewamy ją wrzątkiem. Mieszamy, czekamy chwilę, by fusy opadły na dno kubeczka i pijemy.
Zbliżając usta do brzegu naczynia na pewno poczujecie zapach lasu i liści. To jest jeszcze w miarę ok. Także kolor naparu jest w porządku, więc bez wielkiego „ale” możecie wziąć łyk. I co?
Cóż, kawa z żołędzi ma bardzo intensywny smak. Jak to ujął jeden z kawoszy – smak dla koneserów, co raczej nie jest komplementem. Można oczywiście dodać do tej erzac-kawy mleka, osłodzić ją i co tam Wam wyobraźnia podpowie, ale nadal kawą to ten osobliwy napar nie będzie. A na pewno nie da nam tego, za co tak cenimy prawdziwe ziarna kawowca – kofeinę. Pijając więc kawę z żołędzi na zastrzyk energii nie macie co liczyć. Nie liczyli na niego także partyzanci, którzy ten rodzaj kawy pijali na co dzień. Czasem więc kawę z żołędzi nazywano kawą partyzancką.
Gdy to wszystko piszę, to aż boję się pomyśleć, co czuli kawosze żyjący w czasie wojny, którzy starali się za wszelką cenę zastąpić czymś swój ukochany napój. No i jaką radość czuli, gdy przetrwali ten tragiczny czas i w czasach pokoju znowu mogli się delektować (choć to wcale nie było łatwe w czasach powszechnego niedoboru i kartek) smakiem dobrej jakości kawy.
Na pocieszenie mogli sobie mówić, że kawa z żołędzi jest zdrowa. Bo i owszem, zawiera ona wiele witamin i minerałów. Znajdziemy w niej m.in.: witaminę B1, witaminę B2, witaminę B5, witaminę B6, magnez, miedź, mangan, fosfor, wapń, potas, żelazo. Poza tym jest w niej sporo skrobi, białko oraz zdrowe tłuszcze.
Kawa z żołędzi w delikatesach
A teraz mam dla Was dwie ciekawostki.
Pierwsza to taka, że podobno smakoszem żołędziówki był Fryderyk Chopin. Sam kiedyś napisał, w wydawanej przez siebie wakacyjnej gazecie pt. „Kuryer Szafarski”, że wypił siedem filiżanek tego naparu!
Druga ciekawostka jest współczesna i dotyczy rosnącej popularności kawy z żołędzi. Tak, dzisiaj. W czasach dobrobytu, gdy półki uginają się pod ciężarem kaw z najdalszych zakątków świata, z najlepszych plantacji, kaw speciality. Dziwne? Dla jednych tak, dla innych żołędziówka to świetna alternatywa. Są tacy, nie boczcie się na nich proszę za bardzo😉, którzy uważają ten napar za niesamowity, wysokiej jakości wegański, bezglutenowy i ekologiczny cud. NO i jeszcze ekologiczny rzecz jasna i super fit. I potrafi kosztować więcej od niejednej prawdziwej kawy z najprawdziwszych ziaren kawowca!
Pewnie nie uwierzycie, ale miłośnicy żołędziówki zachwalają ją jako zdrowszy zamiennik kawy, bo nie zawiera ona, uwaga, kofeiny! I sodu. Jest też podobno łagodna dla żołądka. No i pięknie pachnie - już nie liśćmi jak podczas okupacji - lecz orzechem laskowym. Ma być też lekko słodkawa.
Ze względu na swe właściwości prozdrowotne kawa z żołędzi zalecana jest osobom z niedokrwistością, zapaleniem stawów, chorobami serca i układu krążenia (np. z nadciśnieniem tętniczym), depresją, celiakią, alergią lub nietolerancją na gluten, problemami trawiennymi (wzdęcia, zaparcia, biegunki, niestrawność), chorobą wrzodową, zaburzeniami wchłaniania (napój z kawy z żołędzi poprawia wchłanianie składników odżywczych z pożywienia).
Znalazłem też w sieci stwierdzenie, że żołędziówka dodaje energii, poprawia nastrój, wspomaga koncentrację, pozytywnie wpływa na pracę układu pokarmowego, a także wspomaga odchudzanie, bo daje uczucie sytości na dłuższy czas. Jest idealnym napojem dla osób, które są narażone na przewlekły stres oraz dolegliwości wynikające z niedoborów magnezu. Niesamowite, prawda?
Tylko czy da się ją w ogóle pić? Już wspomniałem, że ta nowoczesna, sklepowa nie smakuje i nie pachnie jak kawa partyzantów czy okupacyjna. Dziś doprawia się ją kardamonem, goździkami i innymi aromatycznym dodatkami.
Jak zaparzyć kawę z żołędzi?
Właściwie to podobnie jak prawdziwą kawę. Z tym, że na pewno musimy sporo odczekać od zalania jej wrzątkiem. Raz, by fusy opadły, dwa, by nabrała ona mocy i aromatu. Możecie też oczywiście spróbować zaparzyć ją w kawiarce i przekonać się, czy ten sposób przygotowania żołędziówki będzie Wam odpowiadać. Poeksperymentujcie też z kawą, śmietanką, kakao, miodem itd.
Chcecie, spróbujcie. Nie namawiam, ale też nie odwodzę Was od tego pomysłu. Ważne, że to będzie Wasz wybór, a nie konieczność.
I tego się trzymajmy!